Kiedy Bóg rozdawał narodom ziemie, na których mogłyby zamieszkać, Mołdawianin gdzieś przepadł. Zjawił się już po czasie i zaczął narzekać. Bóg ciężko westchnął i powiedział: “Dobrze, już dobrze, nie będziesz stratny. Dostaniesz ode mnie kawałek raju”. Tak właśnie, według miejscowej legendy, powstała Mołdawia.
Smutna historia, jakich wiele w naszym kraju
No i w porządku… Tylko, że tę historię, w różnych wersjach, można usłyszeć w górzystej Gruzji, rozłożonej nad błękitnym Adriatykiem Chorwacji i przynajmniej kilkunastu innych krajach. A ten akurat raj, no cóż… Na pierwszy rzut oka prezentuje się tak sobie. I nie chodzi nawet o to, że żyje się tutaj raczej ciężko – średnie zarobki oscylują w granicach 250 euro, co czyni Mołdawię najuboższym krajem Europy, w miastach nadal królują postsowieckie blokowiska, zaś zbuntowane Naddniestrze coraz mocniej lgnie do Rosji. Biblijnego Edenu nie przypomina chyba nawet sam krajobraz. Próżno tu szukać gór, Mołdawia nie cierpi na nadmiar malowniczych dolin i lasów, nie ma też dostępu do morza. Wzdłuż szos kilometrami ciągną się pola i pagórki. W sumie niebrzydko. Trochę tylko monotonnie.
Tymczasem Mołdawia bardzo się stara, by wyjść z niebytu i przyciągnąć turystów. I trzeba przyznać, że ma w rękawie kilka asów.
Myślimy “Mołdawia”, mówimy “wino”. Ale jakże mogłoby być inaczej w kraju, który nawet kształtem przypomina kiść winogron? Im dalej w las jednak, tym gorzej. Bo przeciętnemu Polakowi mołdawskie wina kojarzą się przede wszystkim ze słodkim jak ulepek, czerwonym trunkiem, który zalega gdzieś w rogach dyskontowych półek, zaś jakością przypomina raczej Sophię niż Porto. Tymczasem to prawdziwa konstelacja barw, smaków i zapachów. Co ciekawe – wino w Mołdawii nie jest uznawane za alkohol. – W marcu tego roku miejscowy parlament skreślił je z listy trunków i nakazał traktować jak produkt spożywczy – tłumaczy Sławomir Pietrzak, Polak od siedmiu lat mieszkający w Kiszyniowie. Dzięki temu łatwiej będzie wino reklamować i sprzedawać je w nocy, na co wcześniej nie zezwalało miejscowe prawo. A zatem jazda samochodem po wypiciu wina już nie jest przestępstwem? No nie, na szczęście tak to nie działa. Pewne jest jedno: choć liczba wysyłanych za granicę butelek rośnie z każdym rokiem, o walorach mołdawskiego wina najlepiej przekonać się na miejscu. Tym bardziej, że wiele z miejscowych winnic i składów z powodzeniem można zaliczyć do kategorii “must see”.
Choćby taka Cricova, gdzie mieści się jedna z największych na świecie winnych piwnic. Rocznie zarządzane przez państwo przedsiębiorstwo produkuje osiem-dziesięć milionów butelek wybornego trunku. Najbardziej niezwykłe jest jednak to, że z czasem przerodziło się ono w prawdziwe podziemne miasto. – Kiedyś mieściła się tutaj kopalnia wapienia. W 1947 roku Józef Stalin wydał jednak zgodę na przekazanie kompleksu przemysłowi winiarskiemu – wyjaśnia Roman Lipadat, przewodnik po miejscowych podziemiach, na dowód pokazując umieszczony za szkłem pożółkły dokument z podpisem i wielką pieczęcią Generalissimusa.
Do podziemi wjeżdżamy odkrytą kolejką. Natychmiast robi się chłodno. – Panuje tutaj stała temperatura 12-14 stopni Celsjusza, a wilgotność sięga nawet 95 procent. Wymarzone warunki do przechowywania wina – podkreśla Lipadat. Mijamy więc rzędy potężnych dębowych beczek, czasem nawinie się ciężarówka-cysterna, przy której krzątają się robotnicy. Krótki dźwięk klaksonu, ręce wzniesione w geście pozdrowienia. Prosto, w lewo, w prawo. Z półmroku wyłaniają się tabliczki z nazwami ulic: Cabernet Street, Merlot Street… – Łączna długość tuneli to 120 kilometrów. Najniższy punkt znajduje się około 100 metrów pod ziemią – wylicza przewodnik. Właśnie do niego dojeżdżamy.
Najlepsze zdjęcia panoramiczne 2017
A tam taśma, po której z wolna suną ciemnozielone butelki. Przy nich panie. Granatowe fartuchy i rękawiczki, tu mignie beret, tam kwiecista chustka. Stare miesza się z nowym, a robota pali się w rękach. Tu właśnie powstaje słynny mołdawski szampan. No dobrze: wino musujące, które jednak w niczym francuskiemu szampanowi nie ustępuje. Przez dziesięciolecia uchodziło za najlepsze w całym Związku Radzieckim. Od tego czasu upłynęło sporo wody w Dniestrze, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne. W sąsiedniej sali jedna z pracownic przechadza się pośród stojaków, na których leżakują butelki. Wyciąga jedną po drugiej, obraca w dłoni i wtyka z powrotem. – Butelki przekręcane są co drugi dzień. Dzięki temu osad zbiera się na szyjce i w efekcie łatwiej go usunąć – tłumaczy Lipadat. Panie już dawno mogłyby zostać zastąpione przez maszyny. Ale ponoć jakość szampana po ręcznej obróbce jest znacznie wyższa.
Podziemne korytarze praktycznie od zawsze splecione są ze światem wielkiej polityki – tu pięćdziesiąte urodziny świętował Władimir Putin, tutaj swoje winne kolekcje przechowują Angela Merkel, John Kerry, Donald Tusk, czy Aleksandr Łukaszenka. Cricova ma też swoje legendy. Najsłynniejsza mówi o pierwszym kosmonaucie Juriju Gagarinie, który raczył się miejscowymi winami tak wytrwale, że zgubił drogę do wyjścia. Ponoć pracownicy szukali go przez kilka dni. A kiedy wreszcie się na niego natknęli, Gagarin miał stwierdzić: “Już łatwiej znaleźć drogę w kosmosie…”.
Winogrona są zimne jak lód. Zanurzone w nich stopy i łydki drętwieją, ale trwa to tylko przez chwilę. Pomaga ruch. Najpierw miarowy, potem coraz szybszy i szybszy. Czarne grona pękają, na dnie beczki zbiera się sok, który przez kurek ścieka wprost do podstawionego wiaderka. Jedno, dwa… Na razie jesteśmy gorsi od tych przy sąsiedniej beczce. O jakieś pół wiaderka. Ale mamy zapas punktów z poprzedniej konkurencji, kiedy to na pace wysłużonego ziła przejechaliśmy przez winnicę, a potem przy dźwiękach kapeli zbieraliśmy na wyścigi winogrona. Po beczkach czeka nas jeszcze etykietowanie butelek.
Purcari to najstarsza winnica w kraju. Działa od 1827 roku. Leży na pograniczu Mołdawii, Ukrainy i zbuntowanego Naddniestrza, którego kominy majaczą w oddali. Tu jednak, na wzgórzach porośniętych rzędami winnych krzewów, atmosfera jest jak najbardziej sielska. W dole połyskuje Dniestr.
Purcari na robieniu wina mogłoby właściwie poprzestać, bo jest ono niczym poemat. A już na pewno staje się nim w opisach Ionuta, który prowadzi degustację. W jednym kieliszku wyraźnie wyczuwa zapach kamieni omywanych przez górską rzekę, w innym nutę krwistej wątróbki, a to wino z kolei – no przecież, drodzy państwo – jest jak drybling Diego Maradony. W końcu jeden z jego szczepów pochodzi z Argentyny. Jednak właściciele Purcari postanowili stworzyć dla turystów dodatkowy wabik. Teraz ich goście mogą na własnej skórze poczuć, jak wiele wysiłku kosztują winne żniwa.
Do standardowych degustacji kolejne cegiełki dokładają też Alexandru i Igor Luchianov, właściciele winnicy Et Cetera w pobliżu Cromcaz. – Przez trzynaście lat mieszkałem w Stanach, gdzie pływałem na statkach. Brat był marynarzem przez sześć lat. W końcu jednak postanowiliśmy wrócić i zainwestować – tłumaczy Igor. Interes zaczęli rozkręcać w 2007 roku. Dziś produkują 150 tysięcy butelek rocznie. Spora część trafia na eksport, a największym odbiorcą są Chiny. Sztandarowy produkt Et Cetera ma wyrysowany na etykiecie samolot. Nieprzypadkowo. – Jesteśmy jedyną winnicą z własnym lądowiskiem – uśmiecha się Luchianov. Samolotu jeszcze nie mają, ale kogo stać, może wykupić sobie przelot w Kiszyniowie. Są i tańsze atrakcje: przejażdżka rowerem, czy warsztaty z robienia placinty – placka z mąki pszennej nadziewanego serem, bądź farszem z ziemniaków i kapusty.
Polka opowiada o życiu w Arabii Saudyjskiej
– Ludzie często pytają ojca, dlaczego stąd nie wyjedzie i nie robi wina w Hiszpanii, czy Portugalii. Tam pewnie byłoby mu łatwiej. A ojciec odpowiada: “przecież ja jestem stąd, z sąsiedniej wioski i chciałbym tu po sobie coś zostawić” – mówi Cristina Frolov, menadżerka w rodzinnej winnicy Castel Mimi. Kompleks położony jest w pobliżu miejscowości Bulboaca, a spośród innych mołdawskich winnic wyróżnia go to, że w jego sercu stoi zamek. Pod koniec XIX wieku zbudował go Constantin Mimi, za czasów Imperium Rosyjskiego gubernator Besarabii. Zamierzał w ten sposób nadać lokalnemu winiarstwu europejski polor. Zamek przechodził różne koleje losu. Za czasów sowieckich jego podziemia zostały wybetonowane, a tradycyjne beczki do przechowywania trunku zastąpiono potężnymi metalowymi zbiornikami. Budowla zdołała jednak odzyskać dawny blask. Głównie dzięki obecnym właścicielom, którzy przejęli ją siedem lat temu. W kompleksie powstały ogród, sala konferencyjna, basen, urządzony został hotel, zaś produkowane tu wino coraz mocniej zaznacza swoją obecność na światowych rynkach. – Korzysta na tym cała okolica. Pracują u nas ludzie z sąsiednich miejscowości, z roku na rok rośnie też liczba odwiedzających nas turystów – zapewnia Cristina Frolov.
Listę tę można by uzupełnić choćby o Milesti Mici z 200 kilometrami korytarzy, w których składowane jest wino (jeździ się po nich własnym samochodem!), czy Chateau Vartely, gdzie wypocząć można w domkach odzwierciedlających style budownictwa różnych rejonów Mołdawii.
Jak wielkie to bogactwo można się było przekonać w początkach października, podczas odbywającego się Kiszyniowie święta wina. Na dwa dni część głównej ulicy miasta zmieniła się wówczas w winny kiermasz, gdzie najwięksi mołdawscy producenci przygotowali do degustacji swoje specjały. – Mamy za sobą bardzo dobry rok – przyznaje Vasile Luca, wiceminister rolnictwa w rządzie Mołdawii i podkreśla, że produkcja wina to znacząca gałąź miejscowej ekonomii także dlatego, że zaczyna generować coraz większe zyski związane z turystyką. – Myślę, że idziemy w dobrym kierunku – podsumowuje.
– Popatrzył na mnie i powiedział: pięknie tu. Te skały… Jak w amfiteatrze. Idealne miejsce dla “Aidę”. Nie miałem pojęcia, o czym mówi. “A Aida to kto? Żona?” – pytam, a on w śmiech: “Opera!”. Pożartowaliśmy, zostawił numer telefonu i wrócił do siebie. Dwa lata później chwyciłem za telefon: “Przyjeżdżaj, scena gotowa!” – choć od pierwszego spotkania ze znanym austriackim dyrygentem Friedrichem Pffeiferem minęło kilka lat, na samo wspomnienie Anatolie Botnaru zaśmiewa się niemal do łez. Rozmawiamy na podwórzu jego domu w malowniczej wiosce Butuceni. Jednego z wielu, bo Botnaru od lat skupował tutaj nieruchomości, tworząc gospodarstwa agroturystyczne. Miejsce – idealne.
Butuceni to część rezerwatu archeologiczno-etnograficznego Orheiul Vechi, czyli Stary Orgiejów. Wzdłuż gruntowej drogi ciągną się kolorowe, kryte strzechą domy i tonące w zieleni obejścia, malowane studnie z kołowrotami i drewniane przydrożne krzyże. Na końcu wsi stoi amfiteatr. Stopnie z kamienia wznoszą się łagodnie naprzeciwko zbitej z desek sceny i rzeki, za którą z kolei piętrzą się półokrągłe skały. To właśnie tutaj raz do roku odbywa się descOpera – jeden z najbardziej niezwykłych festiwali muzyki klasycznej na świecie, wymyślony przez Anatolie Botnaru i Friedrcha Pffeifera – dyrygenta, który wpadł tu kiedyś tylko na moment…
Tymczasem jednak idziemy kilkadziesiąt kroków w górę zbocza i wkraczamy do innego świata. W najwyższym punkcie grzbietu opadającego ku rzece Reut błyszczą kopuły cerkwi. Ale najciekawsze znajduje się mniej więcej pod nią. Ziejący chłodem otwór w skalnej ścianie prowadzi wprost do pustelni. Drgające płomienie świec wyciągają z mroku obrazy świętych i sylwetkę starego mnicha. Długa do piersi siwa broda, postrzępiony habit. Pochyla się nad rozłożoną na pulpicie Biblią, od czasu do czasu rzucając czujne spojrzenia. Grota to część skalnego monastyru Pestere. Kiedyś w Starym Orgiejowie było ich pięć. Przetrwały do XIX wieku. Ten jeden został reaktywowany w 1996 roku. Ponoć mieszka tu siedmiu pustelników. Ponoć. Nie widać ich, a mnich milczy…
Stary Orgiejów to lokalna perła, jedyny tutaj park narodowy i dowód, że Mołdawia to nie tylko wino. Kompleks czeka właśnie na wpis na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a my wracamy do Kiszyniowa. Na rogatkach po raz kolejny wita nas nieco sfatygowany samolot na cokole przed lotniskiem, Wrota Miasta, czyli potężne blokowiska wznoszące się po obydwu stronach drogi niczym Scylla i Charybda, w oddali sponad drzew sterczy Kukurydza, zwana też Stokrotką – okrągły wieżowiec, który stanowi przykład modernizmu w socjalistycznym wydaniu. Trudno to nazwać wizytówką, ale…
Cały ten sowiecko-prowincjonalny anturaż, z czego zdają sobie sprawę spece od turystyki, również może stanowić atrakcję. Jest w tym wszystkim jakiś nieoczywisty urok, odległe echo nostalgii za rzeczywistością co prawda słusznie minioną, ale wypełniającą po brzegi dzieciństwo i młodość dzisiejszych 40-50-latków, jak wschodnia Europa długa i szeroka.
Oto właśnie Mołdawia – rozpięta pomiędzy starym a nowym, wschodem a zachodem, legendami o kawałku raju i mozolnym formowaniem opornej codzienności. Złośliwi powtarzają swoje: “tutaj nic nie ma”. Ale jest. Choć ciągle jeszcze trochę nieznane, czasem trudno dostrzegalne, dopiero formujące się – jest.